sobota, 14 maja 2011

Pan Samochodzik

Polski Indiana Jones, czyli Pan Samochodzik kojarzony jest ze Stanisławem Mikulskim i cały czas ma w naszym kraju grupę fanów, którzy mają nawet swoją stronę: http://www.nienacki.art.pl/ . Raz w roku zjeżdżają się oni w Jerzwałdzie i wspólnie dyskutują o twórczości Zbigniewa Nienackiego, który Pana Samochodzika stworzył oraz komentują kolejne powieści jego naśladowców. Odwiedzają także miejsca opisywane w książkach Nienackiego. W Jerzwałdzie stoi dom pisarza, w którym tworzył swoje kolejne powieści i w Jerzwałdzie znajduje się jego skromny nagrobek.

Podziwiający jego twórczość miłośnicy stawiają mu tutaj znicze lub zatrzymują się, żeby po prostu chwilę podumać. Atmosfera i klimat tych okolic nad Jeziorakiem sprawia, że bardzo łatwo zrozumieć, dlaczego pisarz pokochał tą krainę i poświęcił jej wiele swych książek.

Łatwo też zrozumieć, dlaczego w umyśle autora powstał pomysł pływającego samochodu patrząc na Jeziorak ze smażalni „Skarpa” w Siemianach. Byłem tam w ostatnią sobotę przed rozpoczęciem sezonu żeglarskiego, a już pełno było tam wodniaków na jeziorze i na brzegu.

Cały Jeziorak to ogromny akwen mnóstwo odnóg, wysp i półwyspów, więc poruszanie się po tych terenach samochodem – amfibią, musi przemawiać do wyobraźni okolicznych mieszkańców.

Na mnie duże wrażenie wywarła powieść Nienackiego „Dagome Iudex”, którą przeczytałem 20 lat temu. Czasami jednak do niej wracam, bo posiadam, jej pierwsze wydanie.

Autor przedstawił w tej książce swoją wersję powstania państwa polskiego, recenzując przy okazji wszystkie przekazy kronikarzy i dając do zrozumienia, że pisane prze nich teksty muszą być subiektywne. Wyszedł ze słusznego moim zdaniem założenia, że nie można tworzyć państwa samą tylko walecznością i dobrymi uczynkami, potrzebne są także: trucizna, zdrada i kłamstwo, żeby odpowiednio zmanipulować społeczeństwo. Nienacki zauważa, że każda władza charakteryzuje się wiarołomstwem, kłamstwami i nie dotrzymywaniem obietnic.

Zacytuję wstęp do tej powieści, wiele mówiący o sztuce rządzenia „Nie istnieje człowiek, sprawa, zjawisko, a nawet żadna rzecz, dopóty, dopóki w sposób swoisty nie zostały nazwane. Władzą jest więc moc swoistego nazywania ludzi, spraw, zjawisk i rzeczy, tak aby te określenia przyjęły się powszechnie. Władza nazywa, co jest dobre, a co złe, co jest białe, a co czarne, co jest ładne, a co brzydkie, bohaterskie lub zdradzieckie; co służy ludowi i państwu, a co lud i państwo rujnuje; co jest po lewej ręce, a co po prawej, co jest z przodu, a co z tyłu. Władza określa nawet, który bóg jest silny, a który słaby, co należy wywyższać, a co poniżać.”

Twierdzenia te mają w książce wydźwięk ironiczny w tym sensie, że białe może być białe, a dobre może być dobre tylko wtedy, gdy tak zdecyduje władza, która może zawsze zmienić zdanie. Takie przekonania mogą dziwić, zwłaszcza gdy autorem jest członek PZPR i aktywny działacz systemu. Pamiętamy przecież o tym, że Stalin był najpierw dobry, a później zły, że tak zwana „prawda katyńska” się zmieniała, że operację „Wisła” przeprowadzono dla dobra ludności, a propaganda sukcesu czyniła nas szczęśliwym społeczeństwem.

Dzisiaj również „Dagome Iudrx” nie straciła aktualności. Nie chce mi się nawet o tym pisać ale chyba każdy wie ile obietnic nie dotrzymała nasza władza ...

środa, 11 maja 2011

Gdzie destylują wódkę Sobieski


Starogard Gdański jest właśnie tym miastem, jest znany może nie tylko z produkcji tej wódki, większość ludzi w naszym kraju kojarzy to miasto głównie z Kocborowem – szpitalem dla psychicznie i umysłowo chorych.





Ten ogromny, XIX wieczny zabytkowy kompleks budynków był przez długie lata bardzo samodzielnym, zamkniętym obiektem. Posiadał własną kotłownię, piekarnię, pralnię, wieżę ciśnień i wspaniały park.





Pamięta lata kiedy panowało przekonanie opinii publicznej, że najlepiej jest koncentrować wszystkich umysłowo chorych i trzymać ich zamkniętych w jednym miejscu. Dzisiaj ta opinia społeczeństwa, a także polityka zdrowotna, zmieniły się. Być może dlatego, że zauważono słabe postępy leczenia w tego typu ośrodkach, jeżeli trafiał do niego nawet ktoś nie do końca chory, to zazwyczaj już w nim zostawał. W każdym razie obecnie panuje trend rozśrodkowujący poradnie i oddziały leczenia psychiatrycznego po wszystkich normalnych szpitalach. Wielkie ośrodki takie jak ten w Kocborowie straciły więc rację bytu, chociaż nadal funkcjonuje tam oddział zamknięty dla tych, którzy są niebezpieczni dla otoczenia.



W Starogardzie Gdańskim, 50-tysięcznym obecnie mieście, znajduje się nie tylko zakład psychiatryczny i wytwórnia wódek . Sama miejscowość miała dość burzliwą i złożoną historię, a zmienne koleje losu obfitowały w okresowe zmiany narodowości jej mieszkańców. Każdy z tych okresów pozostawił po sobie jakieś ślady, z wyjątkiem oczywiście tych najdawniejszych, których śladów musielibyśmy szukać pod ziemią.



Początkowo ziemie te nad rzeką Wieprztcą należały do różnych niechrześcijańskich książąt pomorskich, którzy stopniowo stawali się władcami chrześcijańskimi. Jeden z nich podarował osadę i okolice zakonowi Joanitów, którzy później odsprzedali je zakonowi krzyżackiemu. Po sekularyzacji zakonu miasto było częścią Związku Pruskiego, a następnie Prus Królewskich, po rozbiorze Polski było do 1920 r. częścią państwa pruskiego.






Krzyżacy nadali Starogardowi prawa miejskie, zbudowali mury z basztami i rozbudowali kościół farny. Z czasów pruskich pochodzi dziwny kościół Świętej Katarzyny, którego strzelista wieża jest najwyższą budowlą w mieście.



Był on kościołem luterańskim, w czasach gdy większość mieszkańców była protestantami, później spalony i odbudowany jako ewangelicki, a obecnie katolicki.



Wnętrze kościoła jest bardzo oryginalne i rzadko spotykane, bo znajdują się w nim aż 2 piętra, na których mogą zasiadać uczestnicy nabożeństw (obecnie czynne jest tylko 1 piętro)



Do pozostałości pruskich należy również ratusz miejski, zbudowany na starych gotyckich fundamentach.



Prawdziwą perełką architektoniczną jest XIX wieczny pałac Wiecherta, który dorobił się fortuny na przemyśle młynarskim.




Pałac cieszy oczy wspaniałą elewacją. 




Z czasów międzywojennych pochodzi kościół Świętego Wojciecha, którego bryła nie ma żadnego wdzięku, lekkości ani szacownych rysów architektonicznych. Patrząc na niego stwierdziłem, że zastosowanie mieszaniny stylów i betonu może być fatalne w skutkach.



W śródmieściu Starogardu powstają galerie handlowe, których budowniczowie starają się adaptować stare budynki i stworzyć funkcjonalne centrum handlowe nie naruszając ładu architektonicznego.





środa, 4 maja 2011

O fali w wojsku

We wszystkich armiach świata, w których służą żołnierze z poboru występuje zjawisko „fali”. Nie jest więc niczym szczególnym, że do niedawna panowało ono również w polskim wojsku. Niektórzy znają to pojęcie tylko z teorii, więc postaram się  je przybliżyć, ponieważ kiedyś doświadczyłem go na własnej skórze. Łagodną odmianę zjawiska fali przeżył chyba każdy w szkole. Żołnierze starszego rocznika odnoszą się do młodszych żołnierzy mniej więcej tak jak uczniowie starszych klas do uczniów młodszych. Z tym, że w wojsku nie ogranicza się to do przerw między lekcyjnych ale rozciąga się na 24 godziny i wszystkie dziedziny życia.



Do chwili zetknięcia się z falą w wojsku miałem o tym zjawisku dość mgliste pojęcie. Pisałem już o pobycie w ośrodku szkoleniowym w Ustce, tam odbyłem kurs unitarny, tam złożyłem przysięgę i tam wyszkolono mnie na radiotelegrafistę. W Ustce nie było fali, wszyscy w całej jednostce byliśmy młodymi żołnierzami z jednego poboru, zaczęliśmy się ze sobą integrować i zgrywać, wojsko zaczęło się wydawać fajne. Nadszedł jednak w końcu koniec półrocznego szkolenia i musieliśmy opuścić jednostkę robiąc miejsce dla nowego poboru.
Szkolono nas w dużych grupach, które były utworzone tylko dla celów szkolenia, bo przecież żaden okręt ani żadna inna jednostka nie potrzebowała pięćdziesięciu radiotelegrafistów naraz. Tak więc dopiero co zintegrowane oddziały zostały porozdzielane i rozdano nam przydziały na okręty i jednostki rozrzucone po całym polskim wybrzeżu. Miałem trochę szczęścia i dostałem skierowanie razem z drugim kolegą do dużej jednostki na Helu, we dwóch było jakoś raźniej. Jednostką na tyle dużą, że było w niej zapotrzebowanie aż na dwóch radiotelegrafistów z jednego poboru, była kompania kadrowa, którejś tam flotylli.


Właśnie tam na Helu pierwszy raz zderzyłem się ze zjawiskiem fali, bo tam zaczęło mnie ono dotyczyć. W kompani służyło kilkudziesięciu żołnierzy i byli to radiotelegrafiści, sygnaliści, telefoniści, kierowcy i kilku wartowników do obsługi tajnej poczty. Wszyscy pochodzili z trzech poborów – najmłodsi, świeżo po szkółce w Ustce, z półrocznym stażem w wojsku, nazywani byli żagielkami lub baniakami. Pół roku starsi od nich stażem byli wickowie, a najstarsi stażem, pół roku przed wyjściem, to byli dziadkowie. Podobnie było na okrętach z tą różnicą, że mieli więcej roczników, bo służyli 3 lata. Ci z okrętów mówili na nas – szczury lądowe- a my zazdrościliśmy im lepszego żarcia ale nie długości służby. Nosiliśmy takie same mundury ale tych z okrętów łatwo było odróżnić, bo mieli inne buty.


W naszej kompani podział pracy był następujący: dziadkowie nie pracowali w ogóle, wickowie w zasadzie też nie ale oni mieli obowiązki, odpowiadali za utrzymanie porządku na terenie kompani i w miejscach gdzie kompania pełniła służby, nie wykonywali jednak pracy osobiście tylko rękami „młodych”. Łatwo więc zgadnąć, że młodzi byli zawsze wszędzie potrzebni i nie mieli czasu na spanie, jedzenie, czy cokolwiek. Pierwsze dni po zameldowaniu się w jednostce były więc dla mnie niemałym szokiem, gdy nagle zostałem zakwaterowany w 8 osobowej sali jako jedyny baniak. Na mnie spadł obowiązek sprzątania i biegania na posyłki.


Wieczorami często spotykałem innych baniaków w łazience przy karnym sprzątaniu pisuarów lub kabin prysznicowych za pomocą kawałka cegły. Czasami parzyliśmy „hasz” dla dziadków, tak nazywali bardzo mocną herbatę. Przy tej okazji nauczyłem się posługiwać „betoniarką” – oryginalną grzałką do wody, którą można było zrobić z 2 drucików, 2 żyletek, 2 zapałek i kawałka nitki. Wickowie musieli parzyć sobie „hasza” osobiście i czasami przy tej okazji udawało się z nimi niesłużbowo porozmawiać. Dziadkowie nie rozmawiali z młodymi wogóle.


Oprócz naszej kompani było wtedy na Helu kilkadziesiąt innych jednostek i jedna wspólna kuchnia, którą wszystkie jednostki kolejno obsługiwały przy zmywaniu naczyń i obieraniu ziemniaków. Podobne zasady obowiązywały w Ustce ale tam do obierania ziemniaków szliśmy wszyscy – cały oddział. Na Helu było inaczej, obierali ziemniaki tylko młodzi. Na kompani było 7 młodych i dwaj byli zazwyczaj na służbie, na ziemniaki szło nas więc 5 i jeden wicek, który miał nas zaprowadzić i pilnować. Obieranie 6 worków ziemniaków zajmowało nam około 5 - 6 godzin, a więc od 20 do 1 –2 w nocy, a rano normalna służba.



Dla nas radzików służba polegała na nieustannym nasłuchu, centrum nasłuchu znajdowało się w starym poniemieckim bunkrze, w którym kiedyś zamontowane było wielkie działo. Rytm służby wyglądał mniej więcej tak: od śniadania do obiadu, potem przerwa, a po kolacji znowu – do śniadania, po śniadaniu spanie i krótka służba od obiadu do kolacji, potem noc na kompani i od rana znowu służba przy nasłuchu. Na służbie spać nie było wolno trzeba było nasłuchiwać komunikatów, niektóre zapisywać. Każdy z nas musiał mieć ucho dobrze wyćwiczone do wyłapywania nadawanych alfabetem Morsea meldunków.

Stary żołnierz mógł po służbie odpocząć młodemu czasami się udawało, czasami nie, młodych ciągle potrzebowali do jakiejś roboty. Dodatkową atrakcją były wszechobecne dziki, często spotykaliśmy je w lesie między kompanią, a centrum nasłuchu. Nazywaliśmy nawet Hel prywatnym ranczem Janczyszyna – ówczesnego dowódcy Marynarki, który czasami urządzał na nie polowania.
Straciłem na Helu kilka zębów zapewne głownie dlatego, że wszystkie kilkadziesiąt jednostek obsługiwał jeden dentysta, który leczył głównie kadrę i ich rodziny. Dla zwykłych żołnierzy miał wyznaczone godziny, przyjmował tylko z bólem i tylko do rwania. Jeden z kolegów, który dostał się do dentysty po kilku dniach bólu zęba był tak zdesperowany, że oprócz tego bolącego zęba kazał sobie wyrwać innego, bo podejrzewał, że też go może zacząć boleć.

Pół roku jakoś minęło i przyszło nowe wojsko, dziadkowie odeszli i zostałem wickiem. Miałem zagwarantowany odpoczynek po służbie i mogłem leczyć zęby prywatnie, w Juracie. Raz trafiłem do ancla, czyli aresztu. Zatrzymał mnie patrol żandarmerii w Gdyni, początkowo za nieprzepisową czapkę, starzy żołnierze wyjmowali z czapki usztywnienie, żeby wyglądała bardziej zawadiacko. Gdy podszedłem do żandarmów poczuli alkohol, a potem przyczepili się jeszcze do przepustki. Tak jak wszyscy starzy w naszej kompani miałem przepustkę stałą, kłopot był tylko w tym, że była ona ważna na Helu i w Juracie. Między tymi miejscowościami był wtedy zamknięty teren wojskowy.