niedziela, 6 marca 2011

Hala Gąsienicowa

Moje zdrowie nie jest takie dobre jakbym chciał. Mam problemy z utrzymaniem równowagi i czasami chwieją się pode mną nogi. Dlatego nie dla mnie już Tatry i wysokogórskie wędrówki, lepiej się czuję w górach mniejszych i łagodniejszych, gdzie szlaki są mniej kamieniste. Tak całkiem jednak nie odpuszczam. Dlatego gdy ostatnio trafiłem do Kuźnic nie mogłem nie skorzystać a okazji, żeby pójść nad Czarny Staw Gąsienicowy.

Dla osoby zdrowej nie jest to oczywiście żaden wyczyn, dla mnie była to poważna wyprawa. Poruszałem się w żółwim tempie i pokonanie całej trasy i powrót zajęło mi około ośmiu godzin, pod koniec, gdy doszedł element zmęczenia nawet się kilka razy przewróciłem. Zdarzało się, że ci sami ludzie wyprzedzali mnie dwukrotnie. Właśnie reakcja ludzi na moją chwiejną i nieporadną wędrówkę bardzo mnie zaskoczyła.

Przywykłem już do tego, że gdy zatoczę się na ulicy, to towarzyszą temu pełne politowania spojrzenia, zarozumiałe uśmieszki, czasami głośny śmiech lub komentarz. Nie przejmuję się tym, taka już jest ludzka natura. Tymczasem na szlaku do Gąsienicowego Stawu ludzie eksplodowali wręcz współczuciem i troskliwością. Może nie wszyscy ale większość i starsi i młodzi. Jeden młody człowiek szedł ze mną pół godziny, chociaż przekonywałem go, że sobie poradzę i nakłaniałem, żeby szedł swoim tempem.

Generalnie prawie wszyscy pytali czy nie zasłabłem, jak mogą pomóc i oferowali wodę. Nie potrzebowałem akurat pomocy i wody miałem pod dostatkiem, ale sama świadomość wszechobecnej życzliwości działała bardzo budująco.

















sobota, 5 lutego 2011

2011 rokiem Mari Skłodowskiej Curie

Była na pewno kobietą niezwykłą i bardzo atrakcyjną w swoich czasach, a przy tym również bardzo zdolną i ambitną. Na pewno nie była karierowiczką co potwierdza Albert Einstein, mówiąc o niej, że "była jedynym niezepsutym przez sławę człowiekiem, pośród tych, których przyszło mi poznać".

Wiemy też, że pisała po francusku dzienniki, które dotychczas nie przetłumaczone i niepublikowane leżą sobie spokojnie w Bibliotece Narodowej w Paryżu.

Poza tym była oczywiście:

- pierwszą kobietą, która zdobyła doktorat z fizyki

- pierwszą kobietą profesorem uniwersytetu

- jedyną kobietą, która dwukrotnie otrzymała nagrodę Nobla

- jedynym człowiekiem na świecie, który otrzymał nagrodę Nobla w dwóch dziedzinach ( chemii i fizyki )

Co wiemy o tej pani?

Wykształciła się w Paryżu, bo na terenach polskich pod zaborami kobiety studiować nie mogły. W Polsce, a właściwie to w kraju w którym mieszkali Polacy, ukończyła tylko gimnazjum. Musiała jednak poza tym bardzo dużo uczyć się sama, skoro po gimnazjum pracowała 3 lata jako guwernantka i zarabiała tyle pieniędzy, że stać ją było na sfinansowanie studiów medycznych siostry we Francji.


Po swoich studiach na Sorbonie próbowała zatrudnić się w Warszawie ale w tamtych latach okazało się to dla kobiety niemożliwe. Była niezwykła ale facetem nie była.

Często przełamywała różne konwenanse. Jako jedna z niewielu wtedy kobiet lubiła jeździć na wycieczki rowerowe. Jeździła na nie z mężem wywołując zgorszenie innych pań.

Jako pierwsza kobieta zrobiła prawo jazdy i jeździła podczas I wojny na pola bitew ambulansami z aparaturą do prześwietlania, które sama wymyśliła i zaprojektowała.

piątek, 4 lutego 2011

Zasieki sprzed 200 lat

Porozrzucane wokół Grudziądza forty są teraz zarośnięte krzakami i trudno do nich trafić, ale to przecież nic dziwnego, bo nie budowano ich po to żeby były widoczne. Z tego co po nich zostało odniosłem wrażenie, że budowano je solidnie i z dużą starannością.





Przez nasz kraj przechodziło wiele frontów, a tu na Pomorzu kilka razy zmieniał się przebieg granic, więc takie fortyfikacje nie są niczym niezwykłym. Jednak przy jednym z fortów grudziądzkich natknąłem się na coś czego nigdy dotąd nie widziałem, nawet na filmie, ani o czymś takim nie czytałem.

Okazuje się, że w XIX wieku chociaż nie było jeszcze drutu kolczastego były całkiem solidne zasieki, które przetrwały do dnia dzisiejszego. Być może te pod Grudziądzem to jedyne zachowane w Polsce?





Były one w pierwszej połowie XIX wieku – prawie 200 lat temu! - elementem fortyfikacji, może ich główne działanie wiązało się z psychologicznym oddziaływaniem ich groźnego wyglądu, ale nie chciałbym pokonywać ich pod ostrzałem. W każdym razie te zostały wykonane bardzo starannie, zero spawania, bo nie było jeszcze spawarek, wszystko nitowane. Dzięki temu zresztą dotrwały do współczesności, spawanie rozhartowuje stal, dlatego żadne, dzisiejsze ogrodzenia spawane nie mają szans przetrwać dwustu lat. Poza tym te zasieki są nadal groźne i ostre, więc sądzę, że wykuto je z zacnej stali. Nie wiem jakim cudem oparły się zbieraczom złomu i nie wiem dlaczego nie zainteresował się nimi jakiś konserwator zabytków albo ktoś w tym rodzaju.


sobota, 1 stycznia 2011

Gorce i Turbacz

Najwyższy szczyt Gorców, Turbacz obudził we mnie mieszane uczucia. O ile bowiem widoki  są z niego wspaniałe i zapierające dech w piersi, to  widoki zniszczonych drzew raczej przygnębiają. Widok jest jak z filmów katastroficznych, jak nierzeczywisty. Ślady działalności szkodników drzew, które błyskawiczni pożerają świerki są przerażające. Jest to tym bardziej smutne, że przyczynił się do tego człowiek wprowadzając monokulturę świerkową.






Niedaleko od szczytu znajduje się tak zwany „turbolot” – kombinat hotelowo - restauracyjny, nazywany szumnie schroniskiem „Pod Turbaczem”. Nawet ci, którzy nazywają toto schroniskiem, przyznają że mieści się w nim restauracja, kawiarnia i apartamenty, a to przecież kłóci się z ideą i zasadami działania schroniska. Nie mówiąc już o tym, że to "schronisko" jest o 22.00 zamykane na klucz. Jednak widoki z dziedzińca przed turbolotem nie mają sobie równych.



Doskonale widać stamtąd polskie i słowackie Tatry, Beskidy,  no i oczywiście same Gorce.




Będąc już na Turbaczu nie mogliśmy sobie odmówić obejrzenia z bliska słynnej, kultowej Metysówki, chatki która wzięła swoją nazwę od jednego Poznaniaka, zwanego Metysem. Dzisiaj nazwalibyśmy go outsaiderem, w latach 70-siątych był wyrzutkiem i elementem podejrzanym, a później wyrobił sobie opinię nieszkodliwego wariata. Być może był ubocznym produktem cywilizacji, a może był jednym z niewielu widzących wśród mas niewidomych. Twierdził, że wszyscy ludzie, całe życie dążą do tego, żeby mieć lepszy samochód, większą lodówkę, nowocześniejszy telewizor ... nieważne zresztą co. Ważne, że chcą mieć, pomimo tego, że część ludzi już to ma i wcale nie jest z tego powodu szczęśliwsza. Poza tym nie mógł zrozumieć, że ludzie wymyślili mnóstwo różnych maszyn i urządzeń po to, żeby oszczędzać czas, a cały ten zaoszczędzony czas spędzają przed telewizorem. 


On sam mieszkał w Metysówce bez prądu, po wodę chodził do potoku, a po opał do lasu. Mój brat miał okazję się z nim spotkać w latach 90-siątych. Metys mówił wtedy, że w dużym mieście nie wytrzymałby nawet godziny, chociaż przyznawał, że czasami chodzi się kąpać do turbolotu. Rzeczywiście turbolot i Metysówka położone są dość blisko siebie, a droga między nimi obfituje we wspaniałe widoki.
Spędziliśmy noc w turbolocie, chociaż  klimatu schroniska raczej w nim nie ma. Nagrodą za brak klimatu były jednak poranne, różowe widoki. Różowy blask porannego słońca jakoś skojarzył mi się z Homerem i przypomniałem sobie, że w Odyseji opisywał Różanopalcą Jutrzenkę.





piątek, 10 grudnia 2010

Mogilno. Klasztor bez mnichów



Nie jest wprawdzie tak wielki jak ten w Tyńcu, ale klasztor benedyktyński w Mogilnie pochodzi z tego samego okresu, czyli z XI wieku. Ma więc bardzo długą historię, sami Benedyktyni - nieco krótszą, bo wymarli śmiercią naturalną w pierwszej połowie XIX wieku, gdy władze pruskie zabroniły im naboru nowych członków.





 Kościół znajdujący się w klasztorze nieprzerwanie już od prawie tysiąca lat pełni funkcje parafialne i mimo dwukrotnej przebudowy klasztoru zachowała się większość oryginalnych kamiennych ścian kościoła, chociaż część z nich pokryto tynkiem. Odprawiane w nim nabożeństwa różnią się od nabożeństw w innych kościołach, w których brałem udział. Podczas porannej mszy, po noclegu w klasztorze (funkcjonuje tam hostel) zorientowałem się, że duża część jej uczestników to ludzie z różnych, czasami odległych miejscowości, którzy przyjechali do Mogilna tylko po to, żeby wziąć udział w klasztornym nabożeństwie.



Na pewno duży wpływ na niezwykłość nabożeństw ma wyjątkowa akustyka tego kościoła, ale chyba nie bez znaczenia jest fakt, że wszystkie te mury nasiąknięte są historią. Wywiera ona zapewne duży wpływ na uczestników nabożeństw i na prowadzącego je  księdza, tym bardziej, że przebywa on ciągle w klasztorze, bo tam znajduje się jego mieszkanie.
 Szczególnie intensywnie historia przemawia do człowieka w krypcie pod kościołem, w której znajduje się ołtarz nie zmieniany od 10 wieków. Dodatkowo refleksje wzbudza świadomość, że pod podłogą krypty znajduje się miejsce wiecznego spoczynku kilku setek benedyktynów, którzy żyli i krzątali się po tym klasztorze przez 8 wieków.


Przemierzając długie klasztorne korytarze ma się wrażenie, że któryś z tych mnichów zaraz się na nich pojawi.







Z pewnością sprzyjają temu wrażeniu inscenizacje organizowane przez gospodarzy klasztoru na wirydarzu, czyli wewnętrznym dziedzińcu. Niestety takie inscenizacje odbywają się przeważnie latem, więc ich nie widziałem i opisać nie mogę. 

 Doskonale widać klasztor po obejściu jeziora mogileńskiego. Znajduje się tutaj duży cmentarz i nie tylko dobrze widać stąd klasztor ale również wyraźnie słychać śpiew rozlegający się z klasztoru podczas odprawianych w nim oryginalnych nabożeństw.