środa, 11 maja 2011

Gdzie destylują wódkę Sobieski


Starogard Gdański jest właśnie tym miastem, jest znany może nie tylko z produkcji tej wódki, większość ludzi w naszym kraju kojarzy to miasto głównie z Kocborowem – szpitalem dla psychicznie i umysłowo chorych.





Ten ogromny, XIX wieczny zabytkowy kompleks budynków był przez długie lata bardzo samodzielnym, zamkniętym obiektem. Posiadał własną kotłownię, piekarnię, pralnię, wieżę ciśnień i wspaniały park.





Pamięta lata kiedy panowało przekonanie opinii publicznej, że najlepiej jest koncentrować wszystkich umysłowo chorych i trzymać ich zamkniętych w jednym miejscu. Dzisiaj ta opinia społeczeństwa, a także polityka zdrowotna, zmieniły się. Być może dlatego, że zauważono słabe postępy leczenia w tego typu ośrodkach, jeżeli trafiał do niego nawet ktoś nie do końca chory, to zazwyczaj już w nim zostawał. W każdym razie obecnie panuje trend rozśrodkowujący poradnie i oddziały leczenia psychiatrycznego po wszystkich normalnych szpitalach. Wielkie ośrodki takie jak ten w Kocborowie straciły więc rację bytu, chociaż nadal funkcjonuje tam oddział zamknięty dla tych, którzy są niebezpieczni dla otoczenia.



W Starogardzie Gdańskim, 50-tysięcznym obecnie mieście, znajduje się nie tylko zakład psychiatryczny i wytwórnia wódek . Sama miejscowość miała dość burzliwą i złożoną historię, a zmienne koleje losu obfitowały w okresowe zmiany narodowości jej mieszkańców. Każdy z tych okresów pozostawił po sobie jakieś ślady, z wyjątkiem oczywiście tych najdawniejszych, których śladów musielibyśmy szukać pod ziemią.



Początkowo ziemie te nad rzeką Wieprztcą należały do różnych niechrześcijańskich książąt pomorskich, którzy stopniowo stawali się władcami chrześcijańskimi. Jeden z nich podarował osadę i okolice zakonowi Joanitów, którzy później odsprzedali je zakonowi krzyżackiemu. Po sekularyzacji zakonu miasto było częścią Związku Pruskiego, a następnie Prus Królewskich, po rozbiorze Polski było do 1920 r. częścią państwa pruskiego.






Krzyżacy nadali Starogardowi prawa miejskie, zbudowali mury z basztami i rozbudowali kościół farny. Z czasów pruskich pochodzi dziwny kościół Świętej Katarzyny, którego strzelista wieża jest najwyższą budowlą w mieście.



Był on kościołem luterańskim, w czasach gdy większość mieszkańców była protestantami, później spalony i odbudowany jako ewangelicki, a obecnie katolicki.



Wnętrze kościoła jest bardzo oryginalne i rzadko spotykane, bo znajdują się w nim aż 2 piętra, na których mogą zasiadać uczestnicy nabożeństw (obecnie czynne jest tylko 1 piętro)



Do pozostałości pruskich należy również ratusz miejski, zbudowany na starych gotyckich fundamentach.



Prawdziwą perełką architektoniczną jest XIX wieczny pałac Wiecherta, który dorobił się fortuny na przemyśle młynarskim.




Pałac cieszy oczy wspaniałą elewacją. 




Z czasów międzywojennych pochodzi kościół Świętego Wojciecha, którego bryła nie ma żadnego wdzięku, lekkości ani szacownych rysów architektonicznych. Patrząc na niego stwierdziłem, że zastosowanie mieszaniny stylów i betonu może być fatalne w skutkach.



W śródmieściu Starogardu powstają galerie handlowe, których budowniczowie starają się adaptować stare budynki i stworzyć funkcjonalne centrum handlowe nie naruszając ładu architektonicznego.





środa, 4 maja 2011

O fali w wojsku

We wszystkich armiach świata, w których służą żołnierze z poboru występuje zjawisko „fali”. Nie jest więc niczym szczególnym, że do niedawna panowało ono również w polskim wojsku. Niektórzy znają to pojęcie tylko z teorii, więc postaram się  je przybliżyć, ponieważ kiedyś doświadczyłem go na własnej skórze. Łagodną odmianę zjawiska fali przeżył chyba każdy w szkole. Żołnierze starszego rocznika odnoszą się do młodszych żołnierzy mniej więcej tak jak uczniowie starszych klas do uczniów młodszych. Z tym, że w wojsku nie ogranicza się to do przerw między lekcyjnych ale rozciąga się na 24 godziny i wszystkie dziedziny życia.



Do chwili zetknięcia się z falą w wojsku miałem o tym zjawisku dość mgliste pojęcie. Pisałem już o pobycie w ośrodku szkoleniowym w Ustce, tam odbyłem kurs unitarny, tam złożyłem przysięgę i tam wyszkolono mnie na radiotelegrafistę. W Ustce nie było fali, wszyscy w całej jednostce byliśmy młodymi żołnierzami z jednego poboru, zaczęliśmy się ze sobą integrować i zgrywać, wojsko zaczęło się wydawać fajne. Nadszedł jednak w końcu koniec półrocznego szkolenia i musieliśmy opuścić jednostkę robiąc miejsce dla nowego poboru.
Szkolono nas w dużych grupach, które były utworzone tylko dla celów szkolenia, bo przecież żaden okręt ani żadna inna jednostka nie potrzebowała pięćdziesięciu radiotelegrafistów naraz. Tak więc dopiero co zintegrowane oddziały zostały porozdzielane i rozdano nam przydziały na okręty i jednostki rozrzucone po całym polskim wybrzeżu. Miałem trochę szczęścia i dostałem skierowanie razem z drugim kolegą do dużej jednostki na Helu, we dwóch było jakoś raźniej. Jednostką na tyle dużą, że było w niej zapotrzebowanie aż na dwóch radiotelegrafistów z jednego poboru, była kompania kadrowa, którejś tam flotylli.


Właśnie tam na Helu pierwszy raz zderzyłem się ze zjawiskiem fali, bo tam zaczęło mnie ono dotyczyć. W kompani służyło kilkudziesięciu żołnierzy i byli to radiotelegrafiści, sygnaliści, telefoniści, kierowcy i kilku wartowników do obsługi tajnej poczty. Wszyscy pochodzili z trzech poborów – najmłodsi, świeżo po szkółce w Ustce, z półrocznym stażem w wojsku, nazywani byli żagielkami lub baniakami. Pół roku starsi od nich stażem byli wickowie, a najstarsi stażem, pół roku przed wyjściem, to byli dziadkowie. Podobnie było na okrętach z tą różnicą, że mieli więcej roczników, bo służyli 3 lata. Ci z okrętów mówili na nas – szczury lądowe- a my zazdrościliśmy im lepszego żarcia ale nie długości służby. Nosiliśmy takie same mundury ale tych z okrętów łatwo było odróżnić, bo mieli inne buty.


W naszej kompani podział pracy był następujący: dziadkowie nie pracowali w ogóle, wickowie w zasadzie też nie ale oni mieli obowiązki, odpowiadali za utrzymanie porządku na terenie kompani i w miejscach gdzie kompania pełniła służby, nie wykonywali jednak pracy osobiście tylko rękami „młodych”. Łatwo więc zgadnąć, że młodzi byli zawsze wszędzie potrzebni i nie mieli czasu na spanie, jedzenie, czy cokolwiek. Pierwsze dni po zameldowaniu się w jednostce były więc dla mnie niemałym szokiem, gdy nagle zostałem zakwaterowany w 8 osobowej sali jako jedyny baniak. Na mnie spadł obowiązek sprzątania i biegania na posyłki.


Wieczorami często spotykałem innych baniaków w łazience przy karnym sprzątaniu pisuarów lub kabin prysznicowych za pomocą kawałka cegły. Czasami parzyliśmy „hasz” dla dziadków, tak nazywali bardzo mocną herbatę. Przy tej okazji nauczyłem się posługiwać „betoniarką” – oryginalną grzałką do wody, którą można było zrobić z 2 drucików, 2 żyletek, 2 zapałek i kawałka nitki. Wickowie musieli parzyć sobie „hasza” osobiście i czasami przy tej okazji udawało się z nimi niesłużbowo porozmawiać. Dziadkowie nie rozmawiali z młodymi wogóle.


Oprócz naszej kompani było wtedy na Helu kilkadziesiąt innych jednostek i jedna wspólna kuchnia, którą wszystkie jednostki kolejno obsługiwały przy zmywaniu naczyń i obieraniu ziemniaków. Podobne zasady obowiązywały w Ustce ale tam do obierania ziemniaków szliśmy wszyscy – cały oddział. Na Helu było inaczej, obierali ziemniaki tylko młodzi. Na kompani było 7 młodych i dwaj byli zazwyczaj na służbie, na ziemniaki szło nas więc 5 i jeden wicek, który miał nas zaprowadzić i pilnować. Obieranie 6 worków ziemniaków zajmowało nam około 5 - 6 godzin, a więc od 20 do 1 –2 w nocy, a rano normalna służba.



Dla nas radzików służba polegała na nieustannym nasłuchu, centrum nasłuchu znajdowało się w starym poniemieckim bunkrze, w którym kiedyś zamontowane było wielkie działo. Rytm służby wyglądał mniej więcej tak: od śniadania do obiadu, potem przerwa, a po kolacji znowu – do śniadania, po śniadaniu spanie i krótka służba od obiadu do kolacji, potem noc na kompani i od rana znowu służba przy nasłuchu. Na służbie spać nie było wolno trzeba było nasłuchiwać komunikatów, niektóre zapisywać. Każdy z nas musiał mieć ucho dobrze wyćwiczone do wyłapywania nadawanych alfabetem Morsea meldunków.

Stary żołnierz mógł po służbie odpocząć młodemu czasami się udawało, czasami nie, młodych ciągle potrzebowali do jakiejś roboty. Dodatkową atrakcją były wszechobecne dziki, często spotykaliśmy je w lesie między kompanią, a centrum nasłuchu. Nazywaliśmy nawet Hel prywatnym ranczem Janczyszyna – ówczesnego dowódcy Marynarki, który czasami urządzał na nie polowania.
Straciłem na Helu kilka zębów zapewne głownie dlatego, że wszystkie kilkadziesiąt jednostek obsługiwał jeden dentysta, który leczył głównie kadrę i ich rodziny. Dla zwykłych żołnierzy miał wyznaczone godziny, przyjmował tylko z bólem i tylko do rwania. Jeden z kolegów, który dostał się do dentysty po kilku dniach bólu zęba był tak zdesperowany, że oprócz tego bolącego zęba kazał sobie wyrwać innego, bo podejrzewał, że też go może zacząć boleć.

Pół roku jakoś minęło i przyszło nowe wojsko, dziadkowie odeszli i zostałem wickiem. Miałem zagwarantowany odpoczynek po służbie i mogłem leczyć zęby prywatnie, w Juracie. Raz trafiłem do ancla, czyli aresztu. Zatrzymał mnie patrol żandarmerii w Gdyni, początkowo za nieprzepisową czapkę, starzy żołnierze wyjmowali z czapki usztywnienie, żeby wyglądała bardziej zawadiacko. Gdy podszedłem do żandarmów poczuli alkohol, a potem przyczepili się jeszcze do przepustki. Tak jak wszyscy starzy w naszej kompani miałem przepustkę stałą, kłopot był tylko w tym, że była ona ważna na Helu i w Juracie. Między tymi miejscowościami był wtedy zamknięty teren wojskowy.

poniedziałek, 18 kwietnia 2011

Gniew w cieniu krzyżackiego zamku

Trudno sobie wyobrazić z czym byśmy mogli kojarzyć miasteczko Gniew gdyby nie było tego zamku, ale on jest. Największa twierdza krzyżacka po lewej stronie Wisły od 7 wieków stoi na nadwiślańskim wzgórzu i zdaje się ciągle pilnować szlaku handlowego jakim kiedyś była rzeka. Wprawdzie żadnego szlaku już tam dzisiaj nie ma – wiemy przecież jak wygląda żegluga śródlądowa w Polsce, a i Wisła z biegiem lat odsunęła się od zamku. Nie ma już także państwa krzyżackiego, a zamek ciągle stoi na straży i wzbudza podziw swoim ogromem.

Właśnie ten ogrom zabytku okazał się ciężarem nie do wytrzymania dla wątłego budżetu niewielkiej gminy, która musiała go sprzedać .Państwowy remont zabytku trwa już od kilku dziesięcioleci, bez szczególnych efektów, obiekt jest zbyt wielki. Dzięki wielkości przecież jest taki atrakcyjny.

Właściwie cała bryła zamku pozostała nienaruszona, chociaż widoczne są ślady odbudowy i łatania, nie zachowały się też oryginalne stropy, które obecnie są betonowe. Sama jednak wymiana dachów pogrążyłaby w długach gminę Gniew na długie lata.

Oczywiście mogłaby gmina wziąć dofinansowanie unijne ale musiałaby się zadłużyć na tak zwany udział własny.

Wydaje się więc, że podjęła, właściwą decyzję sprzedając cały obiekt razem ze wzgórzem zamkowym firmie „Polmlek”, która wykazała, że jest w stanie zamek wyremontować. Być może dzięki temu będą miały lepszą oprawę międzynarodowe turnieje rycerskie organizowane w Gniewie co roku z coraz większym rozmachem. Zjeżdżają się na te turnieje rycerze i widzowie z całej Europy. „Polmlek” urządzi w większej części zamku hotel, który być może będzie ściągał do miasteczka turystów, no i na pewno będzie musiał płacić spory podatek od nieruchomości. W ten sposób rola zamku się odwróci, zamiast ciążyć na budżecie zacznie go zasilać.

Samo miasteczko Gniew jest starsze od zamku, ma dużo różnych zabytków i szanse, żeby z czasem stać się nadwiślańską perełką, czego mu szczerze życzę.

Na szczególną uwagę zasługują kamieniczki na rynku i zabytkowy ratusz.

sobota, 9 kwietnia 2011

Katedra w Pelplinie

Katedra nazwę swą wzięła od „tronu biskupa”, w Pelplinie akurat katedrą została dawna świątynia cystersów, którzy mieli tu kiedyś swoje opactwo. Cystersi władali okolicznymi ziemiami, mieli w opactwie własny młyn i browar. Po likwidacji zakonu ich kościół po przebudowie został siedzibą biskupa diecezji chełmińskiej, a od 1992 roku jest stolicą diecezji pelplińskiej. W przypadku Pelplina można powiedzieć, że osada, a teraz już miasteczko Pelplin powstało niejako pod bokiem klasztoru i kościoła. Gdy cystersi zaczęli w średniowieczu budować opactwo, wieś zamieszkiwało około 300 osób. Teraz Pelplin, od 1931 roku – miasto, liczy sobie 8600 mieszkańców.

Katedrą w dzisiejszych czasach może stać się dowolny kościół w diecezji wybrany na siedzibę biskupa. W przeszłości jednak często katedry budowano dla biskupów i były to budowle szczególne, monumentalne. Średniowiecznych budowniczych katedr opisał Ken Follet w powieści „Filary ziemi”, bardzo dobra książka i chociaż to tylko powieść, gorąco polecam wszystkim zainteresowanym tematem. Budowano w tamtych czasach wspaniałe, wielkie katedry, które stoją do dzisiaj, chociaż zamiast obliczeń często stosowano samą wyobraźnię, weryfikowaną czasami przez rzeczywistość.




Większa część ceglanej, gotyckiej katedry w Pelplinie zbudowano właśnie w średniowieczu, a przeprowadzając późniejsze przeróbki i modernizacje zachowano styl neogotycki. Nie wszystkie jednak jej elementy przebudowywano o czym świadczy na przykład XIII-wieczne malowidło naścienne w jednym z krużganków.






W samej katedrze pelplińskiej mieści się 26 ołtarzy, a przecież w całym kompleksie pocysterskim znajduje się jeszcze kilka kaplic połączonych krużgankami.

Katedra pelplińska jest rdzeniem miasteczka, nad którym góruje, jest widoczna z każdego jego zakątka.

Monumentalnego majestatu gotyckiej katedry nie jesteśmy w stanie sobie uzmysłowić na podstawie fotografii lub relacji innych ludzi. Opowieści innych pozwolą nam poznać tylko cudze wrażenia. Chcąc doświadczyć oddziaływania katedry i panującej w niej atmosfery musimy osobiście stanąć przed jej furtą i wejść.

Nabożeństwa w tej katedrze mają szczególną oprawę, zwłaszcza te wyjątkowe. Miałem okazję uczestniczyć w wieczornym nabożeństwie ku czci Jana Pawła II w 6 rocznicę śmierci, które rozpoczęło się o godzinie 21.37, bo o tej godzinie dotarła do Polski wieść o jego odejściu. W tym roku po raz pierwszy od 6 lat, dzień 2 kwietnia przypadł w sobotę. Podniosły nastrój uroczystości podkreśliła procesja prowadzona przez biskupa, złożona z duchownych. Dzięki wspaniałej akustyce bardzo nastrojowo wypadły śpiewy chóralne kleryków z pelplińskiego seminarium.

Prowadzący nabożeństwo w katedrze muszą mieć dobrą dykcję i mówić w bardzo wolnym rytmie, bo w takiej świątyni głos rozchodzi się bardzo długo. Muszą oni również po zakończeniu każdego zdania odczekać dłuższą chwilę i pozwolić, żeby wszystkie echa i pogłosy rozeszły się po zakamarkach katedry.

Temperatura w katedrze jest prawie zawsze stała, nawet w czasie największych upałów ogromne masy cegieł utrzymują chłód w jej wnętrzu.

Katedrę bardzo łatwo sfotografować z zewnątrz i zdjęcia w miarę oddają jej ogrom, fotografie wnętrza katedry mogą pokazać detale wystroju ale nigdy nie oddadzą jej wielkości.

wtorek, 15 marca 2011

Nie zna życia kto nie służył w Marynarce

Miałem szczęście lub pecha w marynarce służyć w czasach gdy była jeszcze w naszym kraju służba zasadnicza. Teraz młodzi ludzie nie mają już takiej okazji, czy na ich szczęście czy też nie, tego nie umiem ocenić. Z jednej strony nie można zaprzeczyć, że były to dwa lub trzy lata wyjęte z życiorysu i całkowicie bezproduktywne. Z drugiej jednak nie sposób twierdzić, że służba zasadnicza niczego nie uczyła i nie rozwijała w pewnym sensie osobowości. No ale nie ma o czym mówić, na razie jej nie ma i nie wiadomo czy kiedyś wróci.
Pobór do zasadniczej służby wojskowej był przymusowy i żegnając się z kumplami przed wyjazdem do jednostki miałem wrażenie, że jadę do zakładu karnego. To wrażenie pogłębiło się jeszcze gdy pierwszy raz przekroczyłem bramę CSSMW w Ustce (ten skrót oznaczał wtedy Centrum Szkolenia Specjalistów Marynarki Wojennej).
Był to bardzo duży ośrodek i stale przebywało tamokoło 2 tysięcy rekrutów, więc po przyjeździe nowego poboru tworzyły się gigantyczne kolejki do strzyżenia. Wtedy, to znaczy w 1983 roku, nie widywało się na ulicy głów ogolonych na zero, modne były nieco dłuższe włosy i każdy z poborowych był dumny ze swego zarostu i przywiązany do fryzury. Strzyżenie było jednak obowiązkowe i dość radykalne, na krótkiego jeżyka. Atmosfera pośpiechu i presja długiej kolejki oczekujących wymuszała rutynę i automatyzm u „fryzjerów”. Byli więc szorstcy, stanowczy i z nikim się nie cackali, a nie jednemu ze strzyżonych łza pokazała się w oku, gdy żegnał się ze swoją fryzurą. To była pierwsza nauka, że w wojsku nie ma miejsca dla indywidualistów.
Dalsze nauki wpajał nam kapral, gdy już podzielono nas na dość duże drużyny. Przez osiem godzin dziennie mieliśmy wykłady lub zajęcia praktyczne prowadzone przez zawodowych, czyli trepów. Może słowo wykłady nie jest tu adekwatne, bo często sprowadzały się one do czytania nudnych instrukcji i regulaminów typu: „Dzida bojowa składa się z przeddzidzia, śróddzidzia i zadzidzia, przeddzidzie dzidy bojowej składa się z przeddzidzia przeddzidzia, śróddzidzia przeddzidzia i zadzidzia przeddzidzia.....” lub podobnych. Na początku dużą atrakcją były dla nas zajęcia praktyczne, silniki okrętowe, elementy uzbrojenia okrętu, radiostacje, itp. Szybko jednak te zajęcia przerodziły się w tortury, ja na przykład jako radzik musiałem się nauczyć nadawania meldunków alfabetem morsa z odpowiednią prędkością. Niezbędne minimum potrzebne do zaliczenia to było 60 liter na minutę, z taką prędkością trzeba było się nauczyć nadawać, bo odbierać i zapisywać każdy musiał wszystkie komunikaty nawet te nadawane z prędkością 110 liter na minutę. Widywałem też sygnalistów, których zadaniem było nadawanie sygnałów za pomocą dwóch chorągiewek, żeby wyrobić sobie ręce brali do każdej po jednej cegle i machali całymi dniami.

Przed zajęciami i po zajęciach władzę i opiekę nad nami sprawował mat – odpowiednik kaprala, jego zadaniem było wychowywanie nas w szacunku do wojska, zdrowiu i czystości oraz dbać o naszą tężyznę fizyczną. Był z nami codziennie od pobudki i zaprawy porannej, prowadził nas na posiłki, zajęcia poligonowe, pilnował nas przy czyszczeniu oraz zajęciach z bronią i sprzątaniu budynku. Mat był naszym ojcem, matką i bogiem, jego słowa były święte, a decyzje nieodwołalne. Mat, żeby zintegrować oddział i zmusić go do współpracy często stosował odpowiedzialność zbiorową. Polegało to na tym, że gdy ktoś nie dość szybko złożył broń lub mat znalazł u kogoś brudną część zarządzał dla całego oddziału dodatkowe zajęcia lub sprzątanie, bo „Iksiński się nie wyrabia”. Jeżeli mat znalazł jakieś źle posłane łóżko zrzucał wszystkie materace w tej sali na podłogę. Powodowało to oczywiście odwet na tym kto podpadł. Szybko okazało się, że skuteczne robienie kocówy w niewielkiej sali, w której znajduje się 16 piętrowych pryczy jest bardzo uciążliwe, znajdowaliśmy więc inne sposoby, żeby dokuczyć podpadniętemu koledze. Po pewnym czasie stało się z nami to o co chodziło matowi, on znał sprawę z własnego doświadczenia i od początku widział co z tego wyniknie. My doszliśmy z czasem do wniosku, że lepiej pomóc koledze w składaniu broni lub zasłaniu łóżka niż później zbiorowo przez to cierpieć.

Szczególnie usilnie wbijał nam mat do głów utrzymanie porządku i czystości. Nie zapomnę co się stało gdy kiedyś po cspstrzyku, gdy wszyscy już leżeli pod kocami znalazł na podłodze naszej sali zapałkę. Teraz z perspektywy czasu wydaje się to śmieszne i zabawne ale wtedy wcale nam się zabawne nie wydawało. Zmęczeni po ciężkim dniu musieliśmy wstać, ubrać się, założyć na plecy całe oporządzenie i iść aż na poligon. 16 rekrutów, a zapałkę nieśliśmy na rozpostartym kocu. Musieliśmy wykopać saperkami 2 metrowy dół i pogrzebać w nim naszą zapałkę. Cały pogrzeb trwał 3 godziny, a trzeba było jeszcze po powrocie się umyć, sprzątnąć łazienkę wyczyścić buty i mundur, złożyć mundur w przepisową kostkę i zdążyć położyć się przed pobudką. Przed pobudką i po capstrzyku każdy żołnierz musiał być w łóżku.

niedziela, 6 marca 2011

Hala Gąsienicowa

Moje zdrowie nie jest takie dobre jakbym chciał. Mam problemy z utrzymaniem równowagi i czasami chwieją się pode mną nogi. Dlatego nie dla mnie już Tatry i wysokogórskie wędrówki, lepiej się czuję w górach mniejszych i łagodniejszych, gdzie szlaki są mniej kamieniste. Tak całkiem jednak nie odpuszczam. Dlatego gdy ostatnio trafiłem do Kuźnic nie mogłem nie skorzystać a okazji, żeby pójść nad Czarny Staw Gąsienicowy.

Dla osoby zdrowej nie jest to oczywiście żaden wyczyn, dla mnie była to poważna wyprawa. Poruszałem się w żółwim tempie i pokonanie całej trasy i powrót zajęło mi około ośmiu godzin, pod koniec, gdy doszedł element zmęczenia nawet się kilka razy przewróciłem. Zdarzało się, że ci sami ludzie wyprzedzali mnie dwukrotnie. Właśnie reakcja ludzi na moją chwiejną i nieporadną wędrówkę bardzo mnie zaskoczyła.

Przywykłem już do tego, że gdy zatoczę się na ulicy, to towarzyszą temu pełne politowania spojrzenia, zarozumiałe uśmieszki, czasami głośny śmiech lub komentarz. Nie przejmuję się tym, taka już jest ludzka natura. Tymczasem na szlaku do Gąsienicowego Stawu ludzie eksplodowali wręcz współczuciem i troskliwością. Może nie wszyscy ale większość i starsi i młodzi. Jeden młody człowiek szedł ze mną pół godziny, chociaż przekonywałem go, że sobie poradzę i nakłaniałem, żeby szedł swoim tempem.

Generalnie prawie wszyscy pytali czy nie zasłabłem, jak mogą pomóc i oferowali wodę. Nie potrzebowałem akurat pomocy i wody miałem pod dostatkiem, ale sama świadomość wszechobecnej życzliwości działała bardzo budująco.